czwartek, 5 czerwca 2014

Garść refleksji


Przyznam, że moje odczucia są z lekka ambiwalentne. Z jednej strony mam satysfakcję, że ubiegłoroczny wynik poprawiłem o 7,5 godziny, z drugiej zaś żal d... ściska, że sukces był w zasięgu ręki (nogi?), dosłownie otarłem się oń. Jeszcze do półmetka " łapka w  łapkę wszystko szło". Dopiero tragikomiczna seria niewłaściwych decyzji feralnej nocy w Ustce, zrujnowała pieczołowicie realizowany do tej pory scenariusz i pozbawiła mnie dotychczasowej determinacji oraz zasiała ziarno zwątpienia. Zaczęła zawodzić logistyka, zamykano sklepy i knajpy tuż przed moim przybyciem do kolejnych miejscowości. Nadszarpnięte morale powoduje, że nie realizujemy rzeczy, do których jesteśmy zdolni. Na  dobrą sprawę nie byłoby tego całego zamieszania, gdyby czynna była kładka w usteckim porcie. Nie musiałbym wychodzić w ląd, tylko pomknąłbym dalej plażą w okolice Poddąbia.
Dlaczego kładkę zamknięto? Przyczyną był remont Nabrzeża Pilotowego, zdewastowanego przez ubiegłoroczny orkan Ksawery. Nasilające się w ostatnim czasie, nietypowe dla naszych szerokości geograficznych, zjawiska atmosferyczne, część naukowców traktuje jako nieuniknione konsekwencje globalnego ocieplenia klimatu. Ocieplenie to jest następstwem wzrostu emisji do atmosfery dwutlenku węgla, będącego wynikiem technologicznego rozwoju ludzkości, czyli zbiorowiska osobników gatunku Homo sapiens. Zwolennicy teorii ewolucji utrzymują, że gatunek ten wyewoluował około dwustu tysięcy lat, temu z gatunku Homo erectus. Nie będę dalej drążył tego wątku. Jak wiadomo, na początku był wodór...
Zwolennikom kreacjonizmu proponuję przeprowadzenie analogicznego rozumowania - konkluzja będzie się różnić tylko tym, co było na  początku.
I teraz ja się pytam: wobec takich potęg jak Stwórca i Karol Darwin,  jaki wpływ miałem ja - biedny miś - na otwarcie kładki w usteckim porcie w pożądanym przeze mnie czasie? 
Jasne, że to retoryczne pytanie. Zostało to ustalone miliardy lat temu, bez mojego najmniejszego udziału.

A teraz z trochę innej beczki. Drogę zniosłem zupełnie nieźle, owszem czasem  coś strzyknęło, łupnęło, pobolało czy piknęło, a to w kolanie, a to w biodrze, czy kostce, ale i na tym także polega życie. Bolaki w liczbie dwóch nie dokuczyły zanadto. Jeden z nich, ten pierwszy, utworzył się już drugiego dnia wędrówki. Na początku nie wyglądał na rozwojowego, później jednak zaczął się rozrastać, aby pod koniec zmienić zdanie co do swojej ekspansji i zwyczajnie się zassać. Drugi z nich zaczął się tworzyć ostatniego dnia i nie zdążył dać  mi się we znaki. Innych dolegliwości, poza niezbyt przyjemnym odparzeniem okolic ściśle intymnych ( tzw. syndrom szeryfa), nie zaobserwowałem. Z odparzeniem poradziłem sobie nadzwyczaj łatwo, po dosłownie jednej aplikacji maści pod nazwą "Sudocrem". Myślę, że producent tego specyfiku śmiało mógłby  przemianować go na "Cudocrem".

Dziękuję wszystkim czytelnikom za życzliwą uwagę, takież komentarze tu i na FB oraz za trzymanie kciuków. Informuję, że prawdopodobnie wrócę do domu tą samą trasą (spacerkiem!), z tym że nie będę już Was zanudzał moją pisaniną. Pozdrawiam wszystkich serdecznie i wyruszam na poszukiwanie bursztynu w różnych stanach skupienia. Marcin, Ty będziesz wiedział o co chodzi :-)

ETAP V 03.06.2014 r. 6 km za Łebą - Hel (88 km)





I stała się jasność ... Po wyjściu na plażę, po deszczowej nocy w namiocie zauważyłem, że spałem w pobliżu tablicy kilometrażowej oznaczonej liczbą 177. Oznaczało to że, nocowałem zaledwie kilometr dalej na wschód niż w obu poprzednich wyprawach. Ale w porównaniu z poprzednim rokiem moja przewaga wynosiła 4 godziny oraz 1 kilometr. Po przeanalizowaniu bieżącej sytuacji doszedłem do wniosku że te 88 kilometrów, które pozostały mi do przebycia musiałbym pokonać w czasie 19 godzin, ponieważ gdy wyruszałem była godzina jedenasta z minutami. Było to możliwe tylko teoretycznie, gdyż w tak długim czasie utrzymanie tak stabilnego tempa w moim przypadku nie jest realne. Po kilkunastu godzinach następuje nieuniknione spowolnienie marszu. Oceniłem, że w najlepszym przypadku, mogę się zmieścić w czasie o trzy godziny przekraczającym magiczne 120. Wyruszając nie byłem w najlepszym nastroju, ponieważ poprzedniego wieczoru zmokłem. Jedyne spodnie i buty również były mokre, całe wnętrze namiotu wypełnione mokrym piaskiem, postanowiłem więc zastosować wojskową maksymę: "na żołnierzu zmokło - na żołnierzu wyschnie", zresztą innego wyjścia nie miałem. Poranna mżawka szczęśliwie szybko się skończyła i żwawym krokiem pomknąłem do celu. W Lubiatowie zatrzymałem się w jedynym czynnym przy plaży barze na zapiekankę oraz kawę. Zapiekanka miała stanowić tego dnia tylko przekąskę, jednak została głównym daniem obiadowym, ponieważ później (a zamierzałem uczynić to w Karwi) wszystkie restauracje po godzinie 20. były już zamknięte. Pogoda była znośna, może ciut zbyt chłodna, ale sprzyjało to szybkiemu marszowi. Szło mi się znakomicie raptem do Władysławowa, było już koło północy i tam zacząłem już odczuwać zmęczenie. Trasa z Władysławowa do Chałup, którą pokonywałem zazwyczaj w przeciągu godziny tym razem kosztowała mnie godzinę i 20 minut, co było sygnałem, że zaraz się zacznie. I faktycznie, w Chałupach złożyłem się na chwilę na ławce przystanku autobusowego. Myślę, że spałem około 10 minut. Wystarczyło mi to na przejście za Kuźnicę i tam "zły" znów mnie zaatakował. Przy ścieżce rowerowej przed Jastarnią zlokalizowałem świetnie położoną ławkę otoczoną krzewami dzikich róż, które osłaniały mnie przed wiatrem wiejącym od Zatoki Gdańskiej. Ległem tam na jakieś pół godziny, nie zważając że jest godzina 5:38 czyli niespełna pół godziny przed upływem założonego czasu. Takie miejsce później mogło mi się już nie trafić. A zatem 120. godzina trasy zastała mnie przed Jastarnią, na jakieś 20 kilometrów od Cypla Helskiego. Obudziłem się koło pół do siódmej. Ta drzemka pozwoliła mi już dobrnąć do końca wyprawy. Cel czyli Hel - legendarne wyjście 67 (zainteresowani wiedzą, dlaczego legendarne) osiągnąłem o godzinie 11:32. Tak więc, moja wyprawa trwała 125 godzin i 17 minut. Pochmurny i mglisty poranek przepoczwarzył się w piękny, pogodny i słoneczny dzień który spaskudziły popołudniowe opady deszczu, ale na szczęście nie był to już mój problem. Takie były suche fakty. Odniosę się do nich niebawem w oddzielnym artykule.