poniedziałek, 13 czerwca 2016

Podsumowanie

Tegoroczna wyprawa zaczęła się 30 maja falstartem. Pierwszy odcinek zakończyłem już po 60 km, w Pogorzelicy w rzęsistym deszczu okraszanym piorunami. Tam wynająłem pokój w Domu Gościnnym "U Alicji" i przeczekałem okres niepogody,
Właściwy start miał miejsce 3 czerwca. Tym razem pogoda nie zawiodła. Przez całą drogę towarzyszyło mi słońce, nie spadła ani jedna kropla deszczu, a nawet przeciwny wiatr był moim sprzymierzeńcem, chłodząc moje oblicze. Pierwszy etap mierzył 83 km i zakończył się zgodnie z planem za Dźwirzynem.
Nazajutrz zaplanowałem pokonanie trasy Dźwirzyno - Kanał Szczuczy. Cel został zrealizowany, ale do mety dotarłem zbyt późno, ~ 2 godz. Winowajcą tego  spowolnienia byłe pęcherze, które zaatakowały moje stopy w dniu poprzednim. Owe 2 godziny opóźnienia towarzyszyły mi już do końca, choć chwilami była to godzina, a czasami trzy.
Etap od Kanału Szczuczego do Dębiny, siłą rzeczy również zakończył się zbyt późno, czego konsekwencją był deficyt snu. Przez pierwsze trzy noce kładłem się około wschodu słońca, a wstawałem między ósmą a dziewiątą. Doświadczenie podpowiadało mi, że prędzej czy później to przeciąganie liny z Morfeuszem skończy się źle. Dokonało się to czwartego dnia, a właściwie nocy w pobliżu Stilo.
Już wcześniej tkanki miękkie mojego ciała protestowały , tworząc pęcherze na moich umęczonych stopach, a końcu zaprotestował mózg domagając się snu i tworząc nierealne wizje, które budziły moją grozę. Ten etap musiał zakończyć się wcześniej. Planowałem dojść o 7 km dalej, ale raz - było zbyt późno, a dwa - byłem zbyt zmęczony by iść dalej. Te 7 km przekładały się, mniej więcej, na te dwie godziny straty, która towarzyszyła mi aż do mety.
Tej nocy położyłem się już po wschodzie słońca i wstałem wyraźnie zniechęcony do świata.
Słoneczny poranek, a przede wszystkim stan plaży, który był idealny do marszu aż do początków Władysławowa, przywróciły mi wiarę w sens życia, które - jak wiadomo  - jest drogą.
25 km do Karwi pokonałem w nieco ponad 5 godz., co  natchnęło mnie nadzieją na przyzwoity wynik. Startując, odchudziłem mój ekwipunek o znoszony już namiot, szpilki, pusty kartusz po gazie, a także dziurawe gacie i sfatygowaną koszulkę. Dało to przynajmniej kilogram mniej do dźwigania.
Szło się świetnie, aż do "Władka". Tam stan plaży się pogorszył i wyszedłem do miasta. Tuż za rondem wyjazdowym z Władysławowa do Helu obaliłem wieczornego "Radlera", zmieniłem skarpetki i ścieżką rowerową ruszyłem w drogę, aż do Juraty. Tam wróciłem na plażę i, jak wspomniałem, 120. godzina zastała mnie około 7 km od celu, jakim jest wejście nr 67 na Cyplu Helskim. Wynik mógłby być o pół godz. lepszy, ale uszło ze mnie powietrze i zrobiłem sobie dodatkowy odpoczynek w okolicy tablicy z oznaczeniem 29 km.

W sumie wynik nie jest zły, do połknięcia zostały jeszcze 2 godziny. Kończąc trasę obiecywałem sobie solennie (jak zawsze), że to już ostatni raz, ale już nazajutrz wiara w sukces powróciła. Być może pod koniec sierpnia podejmę kolejną próbę.

Dziękuję za uwagę i pozdrawiam serdecznie wytrwałych czytelników.